Jak Filip Maciejuk wygrał Karpacki Wyścig Kurierów? [analiza]

31 sierpnia 2021 roku, Fran Miholjević zostaje wywołany na podium, by zająć miejsce należne trzeciemu kolarzowi klasyfikacji generalnej wyścigu. I owszem wbiega na pudło, ale na pierwsze miejsce – podnosi w górę ręce. Dopiero po chwili schodzi o dwa stopnie w dół. Później jeszcze kilka razy z zazdrością patrzy na Filipa Maciejuka. Wie, że to on mógł tam być. Podobnie zresztą jak Daan Hoeks. Wszystko dlatego, że ostatnie kilometry 38. Karpackiego Wyścigu Kurierów pamięci Wacława Felczaka przyniosły więcej emocji, niż kilka worldtourowych wyścigów razem wziętych.

Przed startem zwycięstwo Filipa Maciejuka wydawało mało prawdopodobne. Tracił wprawdzie zaledwie dziewięć sekund do liderującego w wyścigu Daana Hoeksa, ale warto zauważyć, że przed nim plasował się także Fran Miholjević. Co prawda profil trasy, obejmujący m.in. Przełęcz Trybską i Przełęcz Knurowską był wymagający, ale najbardziej prawdopodobny scenariusz przewidywał wjazd na metę niewielkiej grupy faworytów.

To nie była dla nas dobra informacja, ponieważ etap do Ciężkowic, a także wcześniejsze starty trójki gwiazd tegorocznego wyścigu wskazywały na to, że Maciejuk, który w ciągu całej swojej kariery orlika jeszcze nigdy nie wygrał etapu ze startu wspólnego, był z nich najwolniejszy.

Walka na premiach

Dodatkowo nie najlepiej ułożył się dla niego początek wyścigu. Hoeks bowiem od pierwszych kilometrów jeździł bardzo czujnie i wykorzystał wsparcie swojej niesamowicie mocnej drużyny – WPGA Amsterdam, co doprowadziło do tego, że jeszcze powiększył swoją przewagę.

– Wiedziałem, że mam nad Miholjeviciem zaledwie sekundę przewagi. Dlatego bardzo chciałem powiększyć ją o kolejne trzy, a mogłem to zrobić tylko dzięki zwycięstwu na lotnej premii LOTTO. Nasze szczęście polegało na tym, że z przodu jechała mała ucieczka, którą łatwo było kontrolować. Chłopcy wykonali kawał dobrej roboty. Przyspieszyli, dopadli harcowników i rozprowadzili mnie, a ja jako pierwszy przekroczyłem kreskę.

– relacjonował później.

Hoeksowi zwycięstwo na finiszu w Piwnicznej dało bardzo dużo, zwłaszcza, że pozostała dwójka zajęła na niej pozycje nienagradzane bonifikatą. Dzięki temu nad drugim Miholjeviciem miał już 4, a nad trzecim Maciejukiem 12 sekund. A to oznaczało że jeśli trzej faworyci dojadą do mety w jednej grupie, walka o końcowe zwycięstwo toczyć będzie się już tylko między Holendrem, a Chorwatem.

To wszystko jednak pod warunkiem, że na kolejnych premiach LOTTO nic się już nie wydarzy. A możliwości w faworytów w tym zakresie były dość ograniczone. Lotną premię w Łącku rozstrzygnęli między sobą uciekający Aaron Wade (Sweden Cycling Academy), Maikel Stam(WV De Jonge Renner) oraz Oleg Senokosov (Gazprom – Rusvelo). Natomiast na tę w Nowej Białej samotnie wjechał Mathijs De Leng (WV Jonge Renner).

Ambitny Chorwat atakuje

fot. Tomasz Markowski/Karpacki Wyścig Kurierów

Do zdobycia były więc dwie sekundy i Maciejukowi udało się je wyszarpać. To oznaczało, że w wirtualnej klasyfikacji generalnej tracił już “tylko” 10 sekund. Jeśli wygrałby etap, Hoeks przyjechałby poza podium, a Miholjević zająłby miejsce niższe niż drugie, o zwycięstwie decydowałyby wyniki prologu (o tym będzie więcej poniżej). Miholjević nie zamierzał jednak czekać na finisz. Zaatakował. Zaraz po wyścigu opowiadał:

– Wczoraj mieliśmy koszulkę lidera klasyfikacji generalnej Instytutu Wacława Felczaka, więc musieliśmy wszystko kontrolować. Gdy wówczas doszło do selekcji, z przodu zostało około 15 chłopaków, a pięciu z nich z jednego zespołu – WPGA Amsterdam. Dziś historia potoczyła się inaczej. To oni musieli nadawać tempo, męczyć się z przodu. Zrobiłem różnicę na finałowym podjeździe w Trybszu, na około 10 kilometrów przed metą. Pięć kilometrów później miałem jakieś 15-20 sekund przewagi. Wierzyłem do samego końca, naciskałem…

I było blisko. Naprawdę bardzo blisko. Kolarz Cycling Team Friuli ASD, został doścignięty tuż przed kreską. Najpierw wyprzedził go jeden zawodnik, później drugi, trzeci… kolejnym ta sztuka już się nie udała. Chorwat zajął więc czwarte miejsce. Jedna pozycja wyżej i miałby szansę na zwycięstwo.

Bonifikatę odebrał mu… jego kolega z ekipy – Gabriele Petrelli, który zajął drugie miejsce. Po etapie dało się usłyszeć, jak jeden z szefów zespołu irytuje się na 20-latka i trudno się dziwić – szansa na zwycięstwo przepadła, a przecież tak łatwo dało się tego uniknąć… Tyle tylko że z perspektywy czasu trzeba rozumieć Włocha. Wszystko działo się bardzo szybko, on miał duże szanse na zwycięstwo – na mecie różnica miedzy nim, a Maciejukiem była minimalna.

Nie mógł wiedzieć, co dzieje się za jego plecami. Że kolejni zawodnicy z jego grupy są na tyle daleko (tj. kilka metrów za nim), że wcale nie muszą wyprzedzić Miholjevicia. W wyścigach tej kategorii (2.2U) zawodnicy jeżdżą bez słuchawek – nie mógł więc dostać żadnych poleceń od dyrektora sportowego. Nawet jeśli w tamtym momencie miał siłę na jakiekolwiek kalkulacje, mógł myśleć, że wygrywając etap zasłuży na nagrodę pocieszenia dla swojej ekipy. Nie udało się. Pech chciał, że jego wola walki doprowadziła do niepowodzenia zespołowego kolegi.

Upadek Hoeksa

Jeśli Friuli ASD może mówić o pechu, to co dopiero WPGA Amsterdam. Holenderska ekipa była zdecydowanie najlepsza w tym wyścigu, co zresztą potwierdza otrzymana po wyścigu nagroda Polskiej Organizacji Turystycznej. Nic dziwnego, że świetnie sobie radzili z rolą, która przypadła im po tym, jak koszulkę lidera przejął Daan Hoeks. Przez ponad 130 kilometrów nic ni wskazywało na katastrofę. A jednak, na około 2 kilometry przed metą wydarzyło się najgorsze.

– Końcówka była szalona. Na trzy kilometry przed metą doszło do kraksy. Uniknąłem jej, ale nieco ponad kilometr później sam leżałem. Pośliznąłem się. Nie miałem szans dojść do grupy

– relacjonował.

Na jego szczęście na wyścigu obowiązywała zasada trzech kilometrów, a to oznaczało, że obok jego nazwiska pojawił się czas grupy, w której jechał przed upadkiem. To nie zmieniało jednak faktu, że szansa na miejsce w ścisłej czołówce etapu, a co za tym idzie, walka o bonifikaty przepadła. Zwycięstwo Maciejuka automatycznie oznaczało, że ma taki sam podstawowy czas końcowy, jak Hoeks.

Decydowały dokładne czasy osiągnięte przez zawodników. Pod uwagę musiały więc zostać wzięte wyniki z prologu. Filip Maciejuk stracił na nim do zwycięzcy 2 sekundy i 834 tysięczne sekundy (w podstawowej klasyfikacji generalnej dopisano mu dwie sekundy straty), a Daan Hoeks 3 sekundy i 840 tysięczne sekundy (w podstawowej klasyfikacji generalnej dopisano mu 3 sekundy straty). To oznaczało, że zwycięzcą o zaledwie 6 tysięcznych sekundy został Maciejuk. Na koniec tych wyliczeń można dodać, że gdyby Miholjević dostał cztery sekundy bonifikaty za trzecie miejsce, to on zostałby zwycięzcą.

Co to wszystko oznacza?

Zawodnik na co dzień jeżdżący w Leopard Pro Cycling został więc pierwszym zawodnikiem po reaktywacji wyścigu, który wygrał go więcej niż raz. Czy można mówić o tym, że dopisało mu szczęście? Tak, dopisało mu gigantyczne szczęście. Przecież wystarczyłoby, żeby zmęczony Petrelli przepuścił Miholjevicia. Żeby Hoeks nie wywrócił się na zjeździe i zafiniszował w czołowej trójce. Albo po prostu, żeby podczas prologu choć jeden raz minimalnie szybciej nacisnął na pedały – zwycięstwa by nie było.

O zwycięstwie zadecydowało sześć tysięcznych. W takich sytuacjach zwykle pisze się coś o “mgnieniu oka”, ale tym razem byłoby to grube niedopowiedzenie. Mrugnięcie oka trwa 0,3 sekundy, a o zwycięstwie Maciejuka zadecydowało pięćdziesiąt razy mniej. Równie dobrze można byłoby powiedzieć, że Usain Bolt w swoim primie potrzebował na przebiegnięcie 100 metrów mniej czasu, niż kompletny amator na przebycie półtorakilometrowej trasy.

To jednak nie zmienia faktu, że sukces Maciejuk zawdzięcza przede wszystkim sobie (no i oczywiście świetnej drużynie, która wspierała go właściwie do samego końca). Szczęściu trzeba pomóc, a on był w stanie to zrobić. Najpierw dał sobie szansę zdobywając dwie sekundy na premii, a później ją wykorzystał wygrywając etap.

Wygląda więc na to, że jego bardzo profesjonalne podejście, o którym można usłyszeć w środowisku kolarskim i które widać było na każdym kroku, znów zaczyna przynosić rezultaty. W lipcu wygrał l’Etoile d’Or, teraz, po trzech latach, znów wygrał Karpacki Wyścig Kurierów. Piękna klamra, o której pisaliśmy jeszcze przed imprezą, faktycznie spięła jego pełną wzlotów i upadków karierę orlika. A dramatyczne okoliczności zwycięstwa jedynie dodają jej blasku. Ludzie, którzy widzieli ten sukces na żywo, z pewnością długo go nie zapomną.

Bartek Kozyra

fot. Tomasz Markowski/Karpacki Wyścig Kurierów

You may also like...